Przed chwilą skończyłem oglądać film animowany „Coco”. Jest to bajka, czy może bardziej opowieść o małym chłopcu, który marzy o tym by zostać muzykiem i grać na gitarze. Bardzo błahy początek filmu, ale nie oznacza to, że sama historia jest banalna. Bo jak zwykle to bywa w takich sytuacjach, cała historia pokazuje nam również kilka ważnych prawd uniwersalnych. Jakich? Poniżej garść moich refleksji po obejrzeniu „Coco”. Mam nadzieję, że z chęcią sami sięgniecie po ten tytuł 😉
Na samym początku, poznajemy historię rodziny chłopca, który jest głównym, choć nie tytułowym bohaterem. Okazuje się że jego pradziad opuścił rodzinę by grać na gitarze i poświęcić się w całości życiu na scenie muzycznej. Z tego powodu, całe przyszłe pokolenia na zawsze wydarły go z pamięci, by móc poradzić sobie z krzywdą jaką pradziad Miquela (tak ma na imię główny bohater), wyrządził swojej żonie i córce (Tytułowa Coco). Jak nie trudno się domyślić, rodzina Miquela, nie jest zachwycona tym, że chłopiec uwielbia muzykę tak, jak jego protoplasta.
Cała rzecz dzieje się w kręgu kultury meksykańskiej. Święto Zmarłych, które jest tam obchodzone w szczególny i tradycyjny sposób, jest jedną z głównych osi fabuły. Gdyby próbować przenieść to na znany nam grunt, łatwo można zauważyć pewne podobieństwa. W naszym kręgu kulturowym, Święto Zmarłych jest również bardzo ważne. Łączność duchowa pomiędzy żyjącymi i zmarłymi uwidacznia się właśnie w nim.
W „Coco” podczas tego Święta, młody Miquel całkowicie zmienia swoje wyobrażenie o własnych korzeniach, o tym jak ważna jest dla niego muzyka i gdzie w tym wszystkim znajduje się jego rodzina. Rozżalony tym, że nikt nie akceptuje jego marzeń i chęci ich realizacji postanawia wziąć udział w konkursie talentów. Jest tylko mały problem – … by za dużo nie zdradzić, zakończę kolejną wstawkę z fabuły 😉
Jak wspomniałem, chłopiec w czasie Dia de Muertos, przebywa daleką podróż, podczas której dowiaduje się dokładnie, co stało się z jego przodkiem, który opuścił rodzinę by grać „dla Świata”. I jak to zwykle bywa nic nie jest tak, jak wydawało się na początku. Naturalnym jest, że identyfikujemy się z głównym bohaterem, rozumiemy jego motywy, wobec czego kibicujemy mu. Jednak w momencie, w którym próbujemy zrozumieć motywy rodziny chłopca, a jednocześnie pogodzić je z jego pasją, pojawia się zgrzyt.
Czy naprawdę ktoś, kto opuścił rodzinę dla muzyki, powinien być wystarczającym powodem, by już nigdy nie zaśpiewać ani jednej ballady? Czy z kolei ktoś kto zostawia żonę i córkę faktycznie nie zasługuje na całkowite zapomnienie?
Bardzo podoba mi się „węzeł”. Przez większość filmu próbowałem go w jakiś sposób rozwiązać. Wydaje się, że to konflikt nieuchronny, który raczej nie zwiastuje happyendu. Cały ten dylemat wg mnie, można jednak sprowadzić do pytania – „Jak znaleźć balans pomiędzy własną pasją, a zobowiązaniami, które w życiu są czymś naturalnym i nieuniknionym?”
Oczywiście mógłbym się rozprawiać nad tym, co jest odpowiedzią na to pytanie, ale nie będę tego robił.
Wydaje mi się że każdy ma swoje zdanie w tej kwestii i to mój jedyny komentarz do filmu, który szczerze polecam!
Pozdrawiam i życzę bezpiecznego weekendu 😉
Skomentuj